Krzysztof Varga kilka razy już przyznał – w rozmaitych wywiadach czy rozmowach – że licznych swoich bohaterów literackich niespecjalnie lubi, bo są, na swój sposób, często odrażający.
I chyba tak właśnie jest również z Piotrem Augustynem, protagonistą najnowszej powieści pisarza pod tytułem „Trociny”. No bo to niemiły typ. Malkontent, frustrat, mizantrop. Poza tym także cynik i immoralista – choć jednak starający się rozmaite swe decyzje i postawy jakoś tam w kategoriach etycznych opisywać czy uzasadniać. Zatem – pierwsza przestroga – należy wystrzegać się pochopnych utożsamień tegoż głównego bohatera z autorem, oczywiście jeśli w ogóle któremuś z czytelników przyjdzie taki pomysł zbyt szybko do głowy.
Cała książka jest w zasadzie monologiem tegoż antypatycznego bohatera – i to raczej monologiem wewnętrznym – uwięzionego w pociągu Inter City relacji Warszawa – Wrocław, który to pociąg stoi przez wiele godzin w środku kompletnie niczym niewyróżniającego się pola gdzieś za Poznaniem.
Monologi – a zwłaszcza monologi wewnętrzne – dobrze wychodzą Krzysztofowi Vardze, by wspomnieć tylko brawurową „Tequilę” sprzed ponad 10 lat. Ów wylew frustracji, pretensji – do świata, Polski i siebie samego – jaki tryska spod palców Piotra Augustyna bębniącego z pasją na klawiaturze służbowego laptopa i spisującego swe opinie, przemyślenia, obserwacje – świetnie się czyta.
A ponieważ jest to tekst konfesyjny, znaczy zwierzeniowy, bohater Vargi nie uznaje hamulców autocenzury. Jego własna opowieść jest mocna, miejscami nadzwyczaj brutalna – uderzająca w tabu i mająca gdzieś zalecenia politycznej poprawności.
Augustyn, pięćdziesięcioletni pracownik średniego szczebla jednej z dużych korporacji, której siedziba, jak wielu innych podobnych firm, mieści się na warszawskim Służewiu (Służewie?) Przemysłowym, nie ma złudzeń – ani co do siebie, ani świata.
A osobliwie do naszej polskiej tożsamości, literatury, kultury, obyczajowości, religijności, sztuki czy w ogóle rozwiązań społecznościowo – cywilizacyjnych a la Polacca.
Mówiąc więc kolokwialnie – jedzie równo po wszystkim.
Czyli: po polskim katolicyzmie, który on – człowiek ateistyczny z wyboru i życiowego doświadczenia – widzi paradoksalnie pogańskim, cepeliowym i sytuacyjnym; więc swoiście powierzchownym, hipokrytycznym, zwłaszcza w ludowym, masowym wcieleniu. To, mówiąc trochę językiem Krzysztofa Vargi (więc językiem naturalistycznym, nie uchylającym się przed skatologią) „nieprzetrawione” doświadczenie religijności miesza się z kompletnym niezrozumieniem świata – zwłaszcza przez starsze pokolenia (więc generacje rodziców głównego bohatera), na które to niezrozumienie nakłada się jeszcze – równie nieprzetrawione – dziedzictwo PRL-u. Ojciec Piotra Augustyna, chłop awansowany z mazowieckich opłotków, wierzy w PRL, matka – raczej w Opatrzność Boską. Powiada więc bohater w pewnym miejscu swego soliloqium, że prawdziwymi jego rodzicami byli właśnie Boska Opatrzność z Polską Ludową… Już widzimy więc, że istotą tej opowieści będzie i satyra, i groteska.
Po kulturze korporacyjnej jedzie dalej Krzysztof Varga, po toksycznych relacjach dzieci – rodzice, po infrastrukturze kraju (z akcentem na infrastrukturę kolejową zwłaszcza), po snobistycznym modelu życia opartym na kserokopiowaniu egzystencji celebryckiej (jeśli to w ogóle egzystencją nazwać można), po rozbrykanej w kiczu współczesnej estetyce i jej polskich wcieleniach, po schyłkowinteligenckiej i pazerno – prymitywnej chłopskiej mentalności. A nawet po brzydocie Warszawy i mazowieckiego (choć nie tylko) pejzażu.
Piotr Augustyn, jak powiedziano, jest malkontentem i mizantropem – nie podoba mu się zatem prawie nic. Jest współczesnym światem i współczesną Polską – z jej cywilizacyjno – kulturowo – polityczną inkarnacją – zwyczajnie zmęczony. I nienawidzi tego świata i tej Polski, tak jak nienawidzi siebie – bo uległ temu światu, i tej Polsce i dał się wpisać w model funkcjonowania jednostki w tymże świecie (choćby akceptując, mimo śladów kontestacji, korporacyjny styl pracy).
Piotr jest jednak także współczesnym dandysem: uwrażliwia go piękno, którego poszukuje wokół, ale które znajduje tak naprawdę tylko w muzyce klasycznej, zwłaszcza barokowej, oferującej mu przeżycia metafizyczne, jakich nic w otaczającym go świecie, łącznie religią zaoferować mu nie może…
Bohater Krzysztofa Vargi przypomina nieco protagonistę „Dnia świra” Marka Koterskiego czy też protagonistkę książki Bożeny Keff pod tytułem: „Utwór o matce i ojczyźnie”. „Trociny” bowiem to powieść zarówno rozliczeniowa, jak i krzywe zwierciadło, przystawione nam wszystkim gombrowiczowskim gestem.
Przestroga druga zatem – to nie powieść realistyczna, tylko na swój sposób zaangażowana. Zaangażowana, by tak rzec negatywnie, co ją odróżnia wyraziście od rozmaitych projektów pozytywnego zaangażowania, będących dziś domeną zwłaszcza lewicowych czy nawet lewackich środowisk.
Varga nie jest jednakowoż drugim (trzecim, czwartym itd.) Gombrowiczem i nie aspiruje do takiej – pretensjonalnej trzeba by rzec – pozycji. Bliżej mu być może do Mario Vargas Llosy, który w swej wiekopomnej powieści „Rozmowa w Katedrze” zadaje pytanie: „Czemu Peru tak się skurwiło?” W „Trocinach” Krzysztof Varga zdaje się pytać – choć nie wprost, tylko implicytnie – czemu wszyscy daliśmy się skurwić? Czemu pozwoliliśmy na skurwienie świata?
To niepokojąca i poruszająca powieść. Dawno temu, zaraz po przełomie 1989 roku, środowisko słynnego podówczas literackiego pisma „Brulion” postulowało, by w debacie publicznej języki prywatne stały się oficjalnymi. Innymi słowy – byśmy mówili, co naprawdę myślimy. Poglądy i oceny Piotra Augustyna są niekiedy tak brutalne w swej bezkompromisowości, że aż cierpnie skóra. Ależ jakże prawdziwe są w swej jednoznaczności! Te wszystkie bezpardonowe zdania wobec rodziców, których kultura i rozmaite normy superego każą nam kochać, te wszystkie brutalizmy wobec obłudnych postaw, jakie zajmujemy w społecznym bytowaniu, wypowiadane przez Piotra Augustyna! Nie lubię go, nie chciałbym go kiedykolwiek spotkać, mieć z nim do czynienia, ale – czytam go zaintrygowany, bo – wstyd przyznać – jego tyrady chociażby przeciwko polskiemu teatrowi współczesnemu czy kinu, nie mówiąc już o rozmaitych innych przejawach pop – kultury, jakoś tam – choć o niepokojące skądinąd – korespondują z moimi własnymi.
„Trociny” to powieść o skarleniu naszej rzeczywistości i skarleniu nas samych w tejże. Ten dandys Piotr Augustyn, którego da się nawet polubić mimo jego mizantropii, nie zawaha się, by wykroczyć poza wszystkie ludzkie normy, kiedy tylko oceni, że jego pozycja w świecie jest zagrożona. Dokona moralnej transgresji po to, by móc dalej pracować na zdobytym stanowisku w korporacji i cieszyć się niemałymi dochodami, pozwalającymi na cieszenie się klasyczną muzyką jako odtrutką za małość, jaka na co dzień jest jego udziałem. To memento i ostateczna – dla nas – przestroga.
—
Krzysztof Varga, Trociny, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
[Tekst ukazał się pierwotnie na blogu „Raptularz końca czasów” – Administrator]
Na początek dwie dobre wiadomości. Po pierwsze – prawie tysiącstronicowa biografia Czesława Miłosza pióra Andrzeja Franaszka liczy sobie zwartego tekstu „jedynie” nieco ponad siedemset stron (reszta to przypisy i bibliografia – i tak przekraczające objętością niejedną pracę magisterską o twórczości Noblisty!). Da się więc książkę przeczytać krócej niż w miesiąc, a ci wszyscy, którzy – słysząc jak obszerne jest to opracowanie – już ze strachem rezygnowali z wyzwania lektury, powinni zweryfikować własne decyzje. Bo – co trzeba przyznać na wstępie – czyta się pracę Franaszka znakomicie. Autor odnalazł właściwy ton i styl – umiarkowanie zdystansowany a jednocześnie swoiście empatyczny – który czyni lekturę naprawdę prawdziwą przyjemnością.
Po drugie – i w nawiązaniu do powyższej diagnozy – na szczęście nie jest to „biografia śledcza” (jak chociażby słynna rzecz Artura Domosławskiego o Ryszardzie Kapuścińskim), tylko „biografia rozumiejąca”. Nie ma tu niezdrowej pogoni za skandalem, za ujawnieniem, za demaskacją czy demistyfikacją. Z drugiej strony Franaszek, mimo że zdradza pod koniec swej opowieści, iż jest entuzjastą pisarstwa autora „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” nie tworzy też hagiografii – wszelkie zabiegi idealizacyjne są mu obce. W istocie udaje mu się znaleźć ów złoty środek pomiędzy skrajnościami, by transparentnie snuć opowieść o twórczości i życiu Noblisty. Biograf pozostaje przy tym rzetelny: nie ukrywa i nie zakrywa kwestii niejednoznacznych (dotyczących zarówno życia jak i pisarstwa swego bohatera), jednak pisze o nich z pozycji obserwatora – starając się raczej interpretować niż oceniać. To wielki walor tej książki.
Niektórzy akademicy (nie wszyscy oczywiście!) będą nieco kręcić nosem. Bo Franaszek łączy (inni powiedzą: miesza) porządki dyskursu. Przywołuje listy, a także teksty niepublikowane (mając dostęp do archiwum poety ) oraz utwory literackie (osobliwie, i głównie, wiersze), które interpretuje „dośrodkowo”, to znaczy odnosząc je właśnie do biografii. W polskiej tradycji badawczej twórczość interpretuje się raczej „odśrodkowo” – odnosząc utwory do rzeczywistości pozabiograficznej (czyli do rozmaitych: filozoficznych, historycznych, estetycznych kontekstów). Koncept, by w utworach literackich dostrzegać wytłumaczenie (ilustrację? prezentację?) postaw życiowych pisarza można z jednej strony tłumaczyć psychoanalitycznymi skłonnościami komentatora, ale z drugiej – inspiracją anglosaską (na przykład) szkołą biografistyki.
W istocie książka Franaszka to połączenie biografii i monografii poetyckiej. Sam autor wskazał na tę cechę (inni powiedzą: skazę) – która da się odczytać również jako niepowtarzalny rys kompozycyjny – deklarując własny, ostateczny zamiar: „Wiesz dobrze, że na temat tak zwanego dzieła napisano już Himalaje tekstów, nie dodasz tu wiele, to jego Zycie, bez porównania mniej znane, frapujące, niezwykłe, jest Twoją opowieścią – musiałem sobie w końcu powiedzieć.” Co z tej metody wynika? Zapewne jakaś konfuzja dla fachowców (badaczy literatury) ale też frajda czytelnicza. Bo nie ma co kryć: książka Franaszka to „jazda obowiązkowa” dla wszystkich tych, którzy zainteresowani są życiem i dziełem Miłosza. Zarówno miłośników jego pisarstwa, jak i tych, którzy zamierzają pogłębić własne studia nad twórczością pisarza. Śmiem twierdzić, że to już pozycja, dla jednych i drugich, kanoniczna.
Jest wszakże jedno „ale”. Wyraźnie widać pewną dysproporcję w kształcie książki. Opracowanie Franaszka jest nadzwyczaj wnikliwe, drobiazgowe – można by rzec – i uważne, jeśli idzie o czasy „przed Noblem”. Lata ostatnie życia i pisarstwa autora „Zniewolonego umysłu” to raczej skrót i zarys. Rozumiem, że to efekt presji, by biografia Czesława Miłosza pojawiła się w roku jubileuszowym, w momencie celebracji. Oznacza to jednak, że dzieło wymaga rozwinięcia, choćby w kolejnej rozszerzonej edycji. Bo weźmy chociażby takie zdanie Franaszka traktujące o aktywnościach Czesława Miłosza w latach 90. XX wieku: „…udzielał wywiadów, brał udział w audycjach radiowych i programach telewizyjnych, wypowiadał się w filmach dokumentalnych, uczestniczył w promocjach, publicznych dyskusjach, przygotowywał dziesiątki wykładów, fundował i przyznawał własną nagrodę literacką, współorganizował kolejne amerykańsko – polskie seminaria poetyckie, patronował, upominał się o pamięć o zmarłych poetach, wynajdował i nagłaśniał książki młodych pisarzy.” Ileż tu wątków, problemów, zjawisk! Żeby tylko przybliżyć kilka: autor „Trzech zim” brał bardzo aktywny udział w tamtych czasach w gorącej dyskusji nad (domniemanym?) odradzaniem się idei endeckich, stając, na łamach, choćby „Gazety Wyborczej” w gronie tych, którzy przed owym (domniemanym?) renesansem myśli narodowo – demokratycznej przestrzegali. A działalność promocyjna? Przecież gdyby nie artykuł Miłosza o powieści Tomka Tryzny pod tytułem „Panna Nikt” (jako o pierwszej polskiej książce postmodernistycznej – skądinąd to mocno kontrowersyjna teza), nikt by o tej powieści tak naprawdę nie usłyszał, a Andrzej Wajda nie nakręciłby (nieudanego, niestety) filmu opartego na kanwie jej fabuły. O tym wszystkim chciałoby się przeczytać więcej, tak samo jak chciałoby się dowiedzieć o życiu osobistym Noblisty, o jego małżeństwie z Carol – przynajmniej w stopniu tak szczegółowym (i jednocześnie – tak wyważonym), jak opisane zostało pierwsze małżeństwo Miłosza i jego artystyczno – publicystyczna działalność „przed Noblem”.
Nadmierne narzekania byłyby wszakże grzechem. Andrzej Franaszek podjął się doprawdy wielkiego wyzwania i – trzeba przyznać – podołał mu. Biografia ma imponujący wymiar i trzeba pochylić się w podziwie dla pracowitości i warsztatu autora.
No dobrze, ale jaki Miłosz wyłania się z kart tej jakże obszernej książki? Przede wszystkim biografia Franaszka obala społecznie potoczny mit o autorze „Traktatu poetyckiego” jako o dziecku szczęścia i człowieku nieustannego sukcesu. Passusy o okresach biedy czy też prawdziwej nędzy (przedwojennej czy emigracyjnej – we Francji); fragmenty o rozmaitych dramatach osobistych i rodzinnych (choroba i śmierć pierwszej żony, śmierć drugiej, choroba psychiczna młodszego syna Piotra) wywierają na czytelniku wielkie wrażenie. Zwłaszcza, że – jak się rzekło – Franaszek niczego nie zdaje się ukrywać, jednocześnie pisząc o sprawach drażliwych w sposób tyleż taktowny, co obiektywny. Podobnie rzeczy się mają, gdy podejmuje kwestie w biografii Miłosza zagmatwane, niejasne i nie do końca jeszcze wyjaśnione, jak choćby sprawa litewskiego paszportu okupacyjnego, okoliczności wyboru emigracyjnej drogi na początku lat pięćdziesiątych czy też relacji – co tu kryć – romansowych poety z rozmaitymi, często publicznie znanymi, kobietami.
Czesław Miłosz jawi się zatem w tej biografii jako pełnokrwisty człowiek i subtelny, intelektualny pisarz. Zmagający się z licznymi, na ogół dość wysublimowanymi (filozoficznie, egzystencjalnie, religijnie) dylematami w swej twórczości, ale także jako ktoś, kto stawał w realnym życiu wobec naprawdę poważnych konkretnych problemów. Książka Franaszka to rzecz o człowieku niebagatelnym, którego życie może być – dla nas czytających – nauką. Jeśli tylko dobrze, uważnie i rozumiejąco ją przeczytamy.
Tekst – pierwotnie opublikowany na macierzystym blogu Jarosława Klejnockiego „Raptularz końca czasów” – w nieco zmienionej formie ukazał się w czerwcowym wydaniu magazynu „Nowe książki” [Administrator]