Goethe twierdził, że aby w pełni rozkoszować się słowami poety, należy czytać je pod jego (poety) ojczystym niebem. Mając to w pamięci – na wakacyjną wyprawę do kraju Bratanków zabrałem (między innymi) eseistyczną powieść Sandora Marai’ego Ziemia! Ziemia!…
Od pewnego już czasu obserwuję u siebie odwrót od potrzeby spotykania się z fikcją literacką. Beletrystyki w zasadzie – może oprócz powieści kryminalnych, ale to w końcu powinność niejako zawodowa – nie czytuję. Natomiast wszelkie „gatunki zmącone” – jak je nazywają uczeni antropolodzy kultury – jak najbardziej.
Marai to taki autor, którego eseistyka zmącona z autobiografią i – jednak – elementami fikcji smakuje lepiej od jego powieści. Na Ziemię! Ziemię!… ostrzyłem zęby, bo poprzedzająca ją książka (Wyznania patrycjusza) bardzo mi się podobała. I nie zawiodłem się.
„Akcja” Ziemi!… „dzieje się” w latach 1944 – 1948, w newralgicznym czasie końca wojny oraz „utrwalania władzy ludowej” na Węgrzech. Marai jest intelektualistą przenikliwym i myślącym samodzielnie. Jest antykomunistą pozbawionym złudzeń co do tej formacji, a jednocześnie błyskotliwym jej analitykiem. Czasami miałem wrażenie, że czytam nie Marai’a ale Andrzeja Bobkowskiego, nb. również przez krytyków i badaczy bardziej cenionego za epistolografię i teksty nieepickie.
Pod węgierskim niebem i przy lokalnym winie odbywało się moje kolejne spotkanie z Marai’em. Nad wyraz udane.